środa, 23 kwietnia 2014

Słów kilka o pieniądzach, czyli jak wydać dużo na nic

Powróciłam na mą drogą wieś. Tym razem już na stałe. Jest tu ekstra. Wszystkie 3 dostępne na miejscu sklepy oferują szeroki wachlarz niezbędnych do życia towarów. Ponadto kilka jeszcze znajduje się w zasięgu niezbyt długiej przejażdżki rowerowej, w razie gdyby moje potrzeby były większe. Jeśli o mnie chodzi, mogłabym nie ruszać się stąd nigdzie dalej. Niestety jednak podły świat wymaga ode mnie samodzielności transportowej, rzucając pod nogi sprawy urzędowe czy większozakupowe, których załatwienie jest możliwe tylko kilkanaście kilometrów dalej. W związku z tym nie miałam wyjścia i musiałam udać się do Poznania w celu wyłudzania prawa jazdy.

Jakieś 2 tygodnie temu zapisywałam się na termin moich męczarni. Wtedy wydawało mi się, że data 3 dni po weselu będzie spoko. Wesele, poprawiny, dzień odpoczynku i prawko. Gdy o tym myślę, mam ochotę w jakiś magiczny sposób cofnąć się w czasie i trzasnąć Przeszłej Mi w łepetynę, żeby odechciało jej się durnych pomysłów. Calutki dzień po poprawinach spędziłam usiłując ogarnąć poweselny rozgardiasz, rozpakowując prezenty, układając w naszym pokoiku hektolitry wina, zamiatając uschnięte liście i układając kwiaty. W międzyczasie akurat na ten dzień przypadła nam przyjemność grodzenia kukurydzy (Podobno dziki są mądrzejsze od krówek. Podczas gdy łaciata mlekodajka potrafi być głodna, mając przed sobą stertę żarcia, które w poszukiwaniu lepszych kąsków odrzuciła daleko, poza zasięg pyszczka, te żyjące w lesie przerażające świniaki w magiczny sposób wyczuwają, gdzie posiana jest kukurydza i w ciągu jednej nocy potrafią wyjeść conajmniej połowę ziarna. Dlatego też koniecznie trzeba cenne ziarno ogrodzić natychmiast. Choćby lało. Tak tu mówią, a ja im wierzę). Tak więc 22 kwietnia był dla mnie jednym z najbardziej zabieganych dni tego roku. Pomysł zdawania (oblewania) egzaminu na prawo jazdy w mieście oddalonym o ok 80 km, na dodatek o godzinie 7 rano przestał wydawać się ekscytujący. Ale człowiek się zobowiązał, jechać musi. Wstaliśmy więc dziś dzielnie z Małżonkiem (:D:D) o godzinie 4:30 aby przetransportować mnie na pociąg. Ponieważ zdecydowanie nie jestem rannym ptaszkiem i o tej porze wolę raczej chodzić spać, piszę teraz do was trochę w trybie zombie. Z racji tego, że normalni ludzie, do których najwyraźniej należą kasjerki na stacjach PKP o tej porze jeszcze śpią, bilet zmuszona byłam zakupić w pociągu. Siadam, czekam na konduktora aby dokonać niezbędnych opłat. Czekałam sobie tak 40 minut, podczas których nikt nie nadszedł. W skutek tego niestety jechałam na gapę. Za darmo. Państwowymi kolejami. Tak właśnie. Okradłam nasz kraj, czyli jakby nie patrzeć samą siebie (w końcu kiedyś jakieś podatki płaciłam). Sumienie niesamowicie mnie gryzło z tego powodu. Na szczęście wszechświat jest wyrozumiały dla takich jak ja i za pomocą czegoś, zwanego karmą pomaga pozbyć się wyrzutów sumienia. Moje wybawienie w tej kwestii pojawiło się w postaci sympatycznego taksówkarza około czterdziestki, kiwającego na mnie przyjaźnie pod dworcem abym wsiadła. Ponieważ z racji bardzo ograniczonego czasu od początku planowałam jechać taksówką, zrobiłam dokładnie to, czego mama od dziecka mi zabraniała - wsiadłam do samochodu obcego mężczyzny. Bardzo miło nam się rozmawiało. Pan zagadywał o egzamin, o pogodę, nawet zgadaliśmy się o krowach (wbrew pozorom można o nich dużo gadać. Da się nawet blogi pisać). Ponieważ zdarzało mi się już w życiu jeździć taksówką, wiem mniej więcej ile to kosztuje. Rozmawiamy sobie miło, podjeżdżamy pod WORD i przemiły pan... podaje kwotę mniej więcej 20 zł wyższą niż się spodziewałam. Ba. Mniej więcej 20 zł wyższą, niż wynika z prostej matematyki (opłata początkowa + ilość kilometrów x stawka kilometrowa). Wychodziło na to, że albo ma magiczny aparacik pomiarowy, albo nie wykasował licznika po poprzednio przewożonej osobie. Czego oczywiście nie sprawdzałam wsiadając, ponieważ z natury zakładam, że ludzie są mili i takich rzeczy nie robią. Aparacik był o tyle magiczny, że nie drukował również paragonów. Normalny człowiek zażądał by kwitka lub wręcz kłócił się, bądź straszył policją. Osoba pisząca te słowa niestety do normalnych nie należy. Tak więc zrobiłam tylko przerażoną minę, potulnie zapłaciłam i dręczona nagłymi wątpliwościami co do ludzkiej natury potulnie wysiadłam z auta. No bo JAK mam powiedzieć panu, z którym dopiero co tak miło mi się rozmawiało, że moim zdaniem chce mnie oszukać? A jeśli się mylę? A jeśli go niesłusznie podejrzewam? A jeśli... po prostu jestem głąbem, który nawet nie ma odwagi zaprotestować jak go ktoś robi w bambuko?
W nienajlepszym nastroju opuściłam Najdroższą Taksówkę w Życiu i poszłam na swe skazanie. Ponieważ to, że umiem jeździć dość dobrze jak na kogoś, kto nie ma w tym za dużej praktyki całkowicie jest niwelowane przez moje bycie plackiem, skłonność do robienia najgłupszych rzeczy w najgorszym momencie (każdemu zdarza się próbować ruszyć na ręcznym czy z 2 biegu chociaż raz do roku. Ale tylko mi takie rzeczy zdarzają się zawsze na egzaminie), jedynym skutkiem wizyty w tym Domu Strachu była konieczność wydania kolejnych 140 zł na kolejny termin (ale już nie na 7 rano).
Usiłując wrócić do domu odkryłam, że telefon, który podłączyłam do zapewne niepodłączonej ładowarki na calutką noc ma wyczerpaną baterię. Niezwykle utrudniało to komunikację z Małżonkiem, która była niezbędna, jako że docelowa stacja kolejowa jest oddalona 30 km od naszego domu. Bez komórki mogłam więc siedzieć tam sobie i rozważać, czy jeśli nie wrócę do powiedzmy 22 zaniepokoi się na tyle, aby całkiem w ślepo na ten dworzec pojechać. Mimo że miałam przy sobie książkę, która umiliłaby mi oczekiwanie, opcja ta jakoś do mnie nie przemawiała. Trzeba więc się skontaktować. Jak możecie się domyślać z faktu, że w pełni świadomie dałam się oszukać taksówkarzowi, nie jestem osobą, która odważyłaby się podejść do obcej osoby, prosząc, czy mogę skorzystać z jej telefonu (co jeśli weźmie mnie za złodzieja? Albo powie po prostu "nie" i będzie mi głupio?). Poszłam więc zakupić kartę telefoniczną, niepewna czy takie rzeczy w ogóle jeszcze istnieją. Na szczęście zamiast szyderczego spojrzenia pod tytułem "Karta telefoniczna?! psss... w jakich czasach pani żyje?" ekspedientka obdarowała mnie plastikowym cudem z 15 impulsami, zabierając za to 9 zł. Kolejne 15 minut spędziłam poszukując urządzenia, w którym z takiej zabaweczki można skorzystać. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Budki telefoniczne zdecydowanie mniej niż kiedyś rzucają się w oczy. Mają też inny zasadniczy minus... trzeba znać numer. Ja znam. Bez zająknięcia wyrecytuję. Z tym że własny, co akurat w tym momencie nie było przydatne Nad numerem małżonka rozważałam dłuższą chwilę. Na szczęście mój mózg, który złośliwie drzemał w czasie egzaminu, uznał najwyraźniej, że skrzywdził mnie już dziś wystarczająco i postanowił obudzić się, podsuwając mi właściwe cyfry. Uradowana przekazałam do słuchawki niezbędne informacje, ratując się tym samym od 30 kilometrowego spaceru. Tym razem już z biletem wsiadłam do pociągu, a kiedy siedziałam w przedziale podszedł do mnie młody chłystek w dresie i wręczył mi obrazek z Papieżem. Polakiem. Tym na dniach kanonizowanym. Dołączona do tego była karteczka. Już zaczęłam się w duchu bulwersować na nabijanie sobie kieszeni w ten sposób. Ale zerkam, a tam pierwsze zdanie na karteczce "Nie jesteśmy żebrakami". Ostatnie brzmiało "Prosimy o modlitwę". Środka nie przeczytałam Myślę sobie, że jestem niegodziwym człowiekiem. Im chodzi tylko o modlitwę, a ja tak źle ich oceniłam. Oczywiście, że się za nich pomodlę. Kiedy chłopaczek wrócił i spojrzał się na mnie, uśmiechnęłam się i pokiwałam głową, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że oczywiście na modlitwę może liczyć. Zamiast iść, dalej stoi i wyraźnie na coś czeka. Zdezorientowana zerkam na kartkę i szybko przebiegam wzrokiem wcześniej pominiętą część. Oczywiście obrazek kosztuje 5 zł. Ja się właśnie niechcący zadeklarowałam. Sięgam do portfela. Jest tam tylko banknot 10zł. Wręczam z bólem (wierzcie mi: jak się kilka lat pracowało za 9zł brutto na godzinę to oddawanie komuś ot tak, za nic 10 zł boli) i oczywiście nie dostaję reszty, bo jak wyraźnie mówiła reszta tekstu: "Jeśli dasz więcej, to znaczy, że jesteś dobrym człowiekiem". Cóż, jestem dobrym człowiekiem. Ale jednak nie na tyle, żeby nie mieć 95% pewności, że to był zwyczajny szwindel, a chłopaczek jest równie chory jak i ja. Ponadto nie chce być cyniczna czy coś, ale znałam głuchoniemych, którzy ze mną pracowali, zamiast chodzić po pociągu i zbierać prawdopodobnie o wiele więcej niż wynosi jakakolwiek stawka godzinowa w jakiejkolwiek pracy. Widocznie nie mieli smykałki do interesów.
W każdym razie ogólne podsumowanie wyjazdu to:
- zaoszczędzone 9 zł na bilecie oraz wydane 9 zł na bilet powrotny
- kwota tak duża, ze wstyd się przyznać na taksówkę
- 9 zł na kartę telefoniczną
- 140 zł na poprawkę egzaminu
- 10 zł być może dla potrzebującego, być może dla oszusta

Z tego wszystkiego mam kartę telefoniczną, na której pozostało 8 impulsów i ogromny ból głowy, związany z niewyspaniem. Nie powiem, żeby było warto

1 komentarz:

  1. same przygody....
    wnioski:
    kupuj bilet pkp,
    żądaj rachunku od taksiarza,
    trzymaj awaryjny numer telefonu w portfelu,
    i pamiętaj, że Ty kiedyś zarabiałaś 9 zł na godz. a chłopaczek za cwaniactwo tą samom kwotę w ciągu 5 min za cwaniactwo.

    OdpowiedzUsuń