środa, 25 czerwca 2014

Podsumowanie trzech ostatnich dni

!!!NOWY ADRES! http://zbieglak.wordpress.com/  ZAPRASZAM!!!

Ponieważ dawno się nie widzieliśmy (czytaliśmy :D) opowiem wam, co u mnie słychać. Albo po prostu w punktach wymienię wybrane sytuacje, w których w ciągu ostatnich dwóch dni zaklnęłam w myślach (jak na damę przystało: "motyla noga!")


1. Poniedziałkowy ranek rozpoczęłam, od wyłowienia uchem delikatnego dźwięku mojego budzika. Przeprowadziłam rozmowę z teściową o tym, dlaczego mam taki a nie inny dzwonek pobudkowy. Następnie wstałam i pojechałam na łąkę. Byłam na niej dobrych kilkanaście minut, zanim mój mózg zrozumiał, że teściowej przecież w domu nie ma a ja sama wciąż jeszcze śpię. Zaspałam. Musiałam się uwijać.

2. Uwijanie się rozpoczęłam od wyjazdu do sklepu po produkty śniadaniowe. Kiedy już tam dotarłam, odkryłam, że nie zabrałam portfela. Wracanie się po niego do domu nie usprawniło moich działań

3.  Podczas dojenia potrzebowałam takiego metalowego dzyndzadełka do... ehh. Nie chce mi się tłumaczyć. Powiedzmy, że potrzebowałam Przedmiotu A, żeby bez większego wysiłku odłączyć rurki. Rozglądałam się. Szukałam. Poświęciłam na to z 10 minut. Nie znalazłam. Musiałam więc w te rozłączanie wsadzic bardzo dużo siły. Udało mi się w końcu. Z poczuciem triumfu rozglądam się wkoło i oczywiście wzrok mój bez problemu zawadza o Przedmiot A.

4. Wstawiłam ziemniaki na obiad. W międzyczasie, kiedy woda się zagotowywała poszłam powiesić pranie, ogarnąć trochę w pokoju. Wróciłam po kilkunastu minutach, aby odkryć, że zgasł mi gaz pod garnkiem.
Ponieważ do ziemniaków nie miałam sosu, zrobiłam z nich puree. Dodałam odrobinki mleka. Ubiłam. Za mało. Dolałam jeszcze trochę. Za mało. Jeeeszcze ociupinka. Podałam na obiad wodnistą, ziemniaczano-mleczną papkę...

5. Przegrałam w Simsy. A podobno się nie da. Wciąż nie mogę wyjść z szoku.

6. Pojechałam po Teściową do Wronek, odebrać ją z pociągu. Dla nieswiadomych: jest to maleńka dziura. Ponadto byłam tam tylko w ciągu ostatniego pół roku z 20 razy. W całym życiu ze sto. Po drodze były tam dwa skrzyżowania. Na każdym do wyboru droga w prawo lub w lewo. Czyli na każdym skrzyżowaniu 50% szans, że wybiorę dobrze. Oczywiście zamiast na dworzec, dojechałam za miasto. Całe szczęście, że mój instruktor porządnie uczył mnie zawracania.

7. I nareszcie... Otrzymałam klucze do domu. Trochę się wkurzałam, ponieważ Małżonek zakładał z góry, że pewnie je zgubię. Ja postanowiłam udowodnić mu, że się myli. Niestety, plany pokrzyżował mi fakt, że już dwa dni później nie byłam w stanie ich zlokalizować. Przerażona, myślałam o kluczach cały dzień. Szukałam ich wszędzie. Dosłownie. Przeszukałam nawet oborowy śmietnik - pełen zużytych filtrów, chusteczek upaćkanych kupą, rurek po inseminacji krów (wygooglujcie sobie to słowo, jeśli nie znacie i wtedy zróbcie "blee") i ogólnie rzecz biorąc śmieci. Jak to w śmietniku bywa. Po dokopaniu się do dna musiałam pogodzić się z faktem, że moich kluczy tam nie ma. Spoczywały bezpiecznie w domu, w kieszeni moich złożonych ładnie spodni.

Chciałabym powiedzieć, że miałam pecha. Niestety nie. U mnie takie rzeczy zwą się po prostu normą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz