Poranek jak zawsze. Doimy sobie krowy. W ramach sprawiedliwego podziału obowiązków, Teściowa Ma zakłada dojarki, ja natomiast z kijkiem perswazyjnym zmierzam ku mućkom, aby przekonać je do zakończenia leżakowania i skierowania się na dojną poczekalnię. Niektóre wstają od razu. Inne dopiero, gdy do nich podejdę. Co bardziej leniwe czekają do ostatniej chwili i wstają dopiero jak je szturchnę delikatnie. Zmiana w rutynie nastąpiła mniej więcej w połowie mej trasy...
Idę. Patrzę. Oczom nie wierzę. Martwa krowa! Leży na boku, w zupełnie innej pozycji niż zawsze. W pewnej odległości ode mnie. Jednak nawet z tych kilku metrów widziałam, że jedną nogę ma podkuloną pod dziwacznym kątem, jakby złamaną. Druga dokładnie wyprostowana sterczy w powietrzu. Już sztywna? Oczy otwarte, nieruchome. W popłochu krzyczę imię męża! Nie słyszy. Podbiegam do barierek, żeby lepiej mnie mógł słyszeć. Rozpaczliwie krzyczę, analizując jednocześnie w głowie różne możliwe scenariusze. Co się stało? Krowy nie padają martwe ot tak. Co jeśli to jakaś epidemia? Jeśli inne się zarażą? Biedne zwierzęta. Biedni my.
Wołam. Nic. Nie słyszy.
Może i dobrze, bo kiedy odwróciłam się, zobaczyłam, że wszystkie krowy, wystraszone moim krzykiem poszły na poczekalnie. Łącznie z tą niby martwą.
KTO leży w tak niewygodnej pozycji z otwartymi, nieruchomymi ślepiami?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz