Jakiś czas temu nadszedł dzień, którego zawsze się obawiałam. Przygotowywałam się do niego od niemal 6 lat, a jednak wciąż się go bałam. Dzień mojego awansu. Dzień, kiedy na czas jakiś z ofermowatego pomagiera stałam się kierownikiem oddziału damskiego w Gospodarstwie Rolnym. Ba... stałam się jedynym przedstawicielem tego oddziału. Innymi słowy: dzień, kiedy Przyszła Teściowa wyjechała na kilka dni.
wtorek, 8 kwietnia 2014
Słów kilka o paleniu w piecu, czyli ja sama na stanowisku
!!!NOWY ADRES! http://zbieglak.wordpress.com/ ZAPRASZAM!!!
Jakiś czas temu nadszedł dzień, którego zawsze się obawiałam. Przygotowywałam się do niego od niemal 6 lat, a jednak wciąż się go bałam. Dzień mojego awansu. Dzień, kiedy na czas jakiś z ofermowatego pomagiera stałam się kierownikiem oddziału damskiego w Gospodarstwie Rolnym. Ba... stałam się jedynym przedstawicielem tego oddziału. Innymi słowy: dzień, kiedy Przyszła Teściowa wyjechała na kilka dni.
W teorii nie powinno być to takie stresujące. Musiałam tylko pilnować, żeby psy nie umarły z głodu. O tego domowego się nie martwiłam. Łata zna bardzo wiele sztuczek, wszystkie związane z proszeniem o jedzenie. Popisowym numerem jest wlepianie w człowieka oczu po brzegi wypełnionych błaganiem, kiedy spożywa on sobie spokojnie posiłek przy kuchennym stole. Gorzej z podwórkowym. Jako że śniadań, obiadów czy kolacji nie konsumujemy w pobliżu jego budy, Maks nie ma okazji ćwiczyć wyłudzania dla siebie czegokolwiek. Trzeba o nim po prostu pamiętać. Ok, dam radę. Gorsza sprawa, że należało karmić również konia. 25-letnia staruszka przeżywa sobie u nas swoją emeryturę. Konie dożywają średnio 25-30 lat. Myślałby kto, że wobec tego ta moja rówieśnica będzie zmęczoną życiem spokojną istotą. Może tak jest zazwyczaj. Jednak ja głowę daję za to, że to zwierze kombinuje tylko, jakby tu znaleźć się na tyle blisko mnie, aby móc złapać mnie zębiskami, względnie zrobić zamach nogą, niby przypadkiem trafiając przy okazji we mnie i wysyłając mnie na ścianę, abym mogła oglądać urojone ptaszki krążące wokół mojej głowy (znacie mam nadzieję kreskówki z kotem Sylwestrem?). Powstrzymanie takiej bestii przed śmiercią głodową było więc jeszcze większym wyzwaniem. Do listy obowiązków dochodziło jeszcze utrzymanie domowników płci męskiej przy życiu. Wcale nie łatwiejsze zadanie. Potrafią oni bowiem włączyć się w tryb pracy, który objawia się na przykład wsiadaniem do ciągnika o godzinie 10 rano i nie wychodzeniem z niego do godzin późnowieczornych. Sami na obiad nie przyjdą. Kiedy się ich woła, ubolewają nad tym, jak to nie mają czasu i jak się odciąga ich od roboty. Następnie wpadną do domu i będą jedli, poganiając siebie nawzajem. Jeśli zaś wołania nie ma, ubolewanie zaczyna się dopiero parę godzin później. Nad tym, jacy to są biedni i głodni i nikt ich nawet na obiad nie zawołał. Tak więc trzeba ich wzywać, jak dzieci bawiące się na podwórku, które przerywać na obiad nie chcą, ale dobra niewiasta czuwająca w domu wie, że jeszcze bardziej nie chcą zemdleć, podczas zabawy w chowanego, zwłaszcza jeśli schowały się akurat dajmy na to za śmietnikiem. Ogółem obowiązków żywieniowych oraz innych trochę mi przybyło na te kilka dni, kiedy zostałam sama na stanowisku. Jednak spokojnie - od czego są listy rzeczy do zrobienia! Sporządziłam sobie więc taką i powiesiłam na lodówce. Wypisałam na niej dokładnie co muszę robić. Niestety nie zanotowałam jak. Najwięcej problemów sprawił mi punkt 5: "W piecu pal!". Można by zastanawiać się po co? Mamy wiosnę. Da się spokojnie przeżyć w nieogrzewanym domu. Ludziom, którzy od urodzenia mieszkali w bloku, lub też mieli takie luksusy jak jeszcze niedawno ja i posiadali wodę ogrzewaną gazem lub prądem wyjaśniam, iż czasem bywa tak, że aby wodę mieć ciepłą, musisz napalić w piecu. Ponadto, jeśli Twoja praca obejmuje przebywanie przez 4h dziennie wśród krów i ich odchodów, codzienna kąpiel jest nie tylko przejawem higieny osobistej, ale całkowitą koniecznością bez której nawet niechluj by się nie obył. Tak więc wyjścia nie ma, napalić w piecu musiałam. Dodam, że nie mam w tej kwestii właściwie żadnego doświadczenia. Owszem, DOKŁADAŁAM do pieca w domu rodzinnym, kiedy tata był w pracy, jednak nigdy nie ROZPALAŁAM od zera. Wierzcie mi, różnica jest ogromna. Tak więc zabieram się do pracy. Schodzę do kotłowni. Znajduję tam czekający na mnie piec, zapalniczki oraz stertę drewna. Małe, cieniutkie deseczki. Większe, okrągłe coś, jakby gałęzie. Duże pieńki, które ledwo da się do pieca wepchnąć. Jako osoba bardzo rozważna i inteligentna zaczynam od wygarnięcia popiołu. Chwytam pogrzebacz i za jego pomocą zgarniam na ziemię to, co pozostało ze zużytkowanego wcześniej drewna. Trochę mi to zajmuje, gdyż pogrzebacz, jeśli ktoś nie wie, służy raczej do pogrzebania nim sobie trochę, nie do przenoszenia proszkowatej zawartości. Kiedy już wyrzuciłam wszystko na ziemię, zaczęłam kombinować, jak przenieść ten popiół z podłogi, do wiadra specjalnie w tym celu ustawionego obok. Ok. Damy radę. Od czego jest miotła. Szufelki wprawdzie brak, ale udało mi się obejść również ten problem. Zadowolona z siebie odwieszam pogrzebacz na miejsce, po to, by odkryć wiszącą tuż obok szuflę, służącą ni mniej ni więcej jak to wyciągania popiołu z pieca i przenoszenia bezpośrednio do wiadra, pomijając przystanek na podłodze i zabawę z miotłą. Poczułam naglącą chęć wkurzenia się na siebie, ale uznałam, że to nie ma sensu. W końcu człowiek uczy się przez doświadczenie, prawda? Mając opróżniony piec zabieram się za układanie w nim świeżych porcji drewna. Znów daję dowód swej inteligencji i układam najmniejsze na dole, na nich większe i te całkiem duże u góry. Problem w tym, że nawet te najmniejsze kawałki były na tyle duże, że nie chciały zając się płomieniem tylko dlatego, że trzymałam przy nich odpaloną zapalniczkę. Potrzebowałam więc podpałki. Wiem to, gdyż byłam w życiu na paru ogniskach i obserwowałam sobie rozpalających je chłopców, podczas gdy ja z innymi niewiastami siedziałam sobie na ławeczce. Rozglądam się więc wokół i szukam czegoś, co da się spalić. Wiem, że zaledwie kilka metrów ode mnie, znajduje się pomieszczenie, w którym Sołtys i Jego Syn przechowują stare numery magazynu "Bydło". Takie, których już nigdy w życiu nie przeczytają, ale których w żadnym razie nie wolno wyrzucić. Kusi mnie, żeby wrzucić draństwo do pieca, jednak nie mam odwagi. Wyruszam więc na podwórko w poszukiwaniu innych zdatnych do palenia rzeczy. W końcu udaje mi się namierzyć stary karton oraz papierowy worek. Zadowolona z siebie gnam do pieca. Rwę karton na kawałki i układam pod najmniejszymi deseczkami. Podpalam. Okazuje się, że karton wcale nie jest aż tak łatwopalny jak myślałam. Dokładam więc papierowy worek. Jest on pokryty jakimiś napisami, stworzonymi z dziwnie pachnącej farby, ale to mało istotne. Podpalam. Błyskawicznie zajmuje się ogniem. Taaak! rozpaliłam w piecu! Szczęśliwa obracam się tyłem i szukam nowych kawałków drewna, aby wrzucić do środka. Zwracam się znów twarzą w stronę pieca i wydaję z siebie mikro okrzyk przerażenia. Płomień powstał. Spory. Sięgał od worka, poprzez wszystkie dotychczasowo ułożone warstwy drewna aż po samą górę. Z tym, że nie górę pieca. Górę kotłowni. Ściślej mówiąc, przez otwarte drzwiczki wystawał sobie z pół metra ponad piec, smagając swobodnie sufit. W takiej sytuacji zamknięcie drzwiczek wydawało mi się niemożliwe, przynajmniej gołą ręką. Na szczęście od tego jest pogrzebacz! (nie do końca w sumie, ale sprawdził się). Zahaczam sobie nim drzwiczki i odcinam płomieniom drogę ucieczki z pieca. Pomijając, że prawie spaliłam dom, są plusy. Teraz na pewno drewno się zajmie. Zadowolona idę obejrzeć odcinek serialu. Po 20 minutach wracam, obejrzeć swoje dzieło. Ostrożnie otwieram drzwiczki. Płomień nie bucha. To dobrze. Gorzej, że on się nawet nie tli. Worek okazał się tworem płonącym niezwykle intensywnie i bardzo mało zaraźliwie. Jak śmiech słabego komika. Zdesperowana siadam prosto na ziemi i pogrążam się w rozpaczy, połączonej z marzeniami. Gdybym tak miała rozpałkę, taką jak do grilla... życie byłoby prostsze... Wiecie, takie kosteczki, nasączone czymś łatwopalnym, które układa się pod deseczkami i podpala a one płoną na tyle długo, aby przekazać ogień dalej. Rozczarowana własną porażką dzwonię do Przyszłej Teściowej, zapytać, jak też ona radzi sobie w takiej sytuacji. Okazuje się, że właśnie za pomocą podpałki. Takiej, której cały stos leżał w pojemniku tuż za mną, na wysokości ramion.
Jakiś czas temu nadszedł dzień, którego zawsze się obawiałam. Przygotowywałam się do niego od niemal 6 lat, a jednak wciąż się go bałam. Dzień mojego awansu. Dzień, kiedy na czas jakiś z ofermowatego pomagiera stałam się kierownikiem oddziału damskiego w Gospodarstwie Rolnym. Ba... stałam się jedynym przedstawicielem tego oddziału. Innymi słowy: dzień, kiedy Przyszła Teściowa wyjechała na kilka dni.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
jak to nie istotne??? jak to?? ten papietrowy worek z napisami i dziwnie pachnacym tuszem... nie powinno sie dla dobra przyrody palic kolorowymi gazetami w piecu! Środowisko dostaje w dupe! Juz nie mowie o samej niekorzyści dla pieca ( uciazliwa sadza!)
OdpowiedzUsuńNiestety wiem jak to wyglada i nie znam wyjatkow - ze sie zazwyczaj takimi sprawami nikt sienie interesuje jest mi smutno, chociaz wiem ze tego nie zmienie...
A od wegla nie dostaje srodowisko w dupe? :p zwykle z komina nie wycieka raczej nic ekstra. Jedyne rozwiazanie problemu to podpowiadanie ewolucji, zebysmy za kilka lat stali sie zmiennocieplni i palic nie musieli wcale
UsuńProces spalania jest normala rzecza w srodowisku,(pomijam ilosci CO2) ale dym, i osad, sadza z papierów kolorowych jest bardziej toksyczna. To tak samo jakbys rozpalała plastikową butelka i oponą
OdpowiedzUsuńspoko, juz przeszłam szkolenie, już nas nie poduszę :P
OdpowiedzUsuńHa! Oficjalnie przyznałaś się ile masz lat :P
OdpowiedzUsuńps. uwielbiam te Twoje opowiastki wyciągnięte z codzienności :P